Męka Jezusa…
13 kwietnia 2014Wielki Poniedziałek
14 kwietnia 2014Drogi Czytelniku!
To, co tutaj opiszę, jest dla mnie wyraźnym dowodem na istnienie Boga. Moją historią chciałam pomóc wszystkim, którzy myślą, ze cierpienie jest dane od Boga i udowodnić, że siła, którą daje nam Bóg jest nadprzyrodzona.
Nazywam się Alina Konarska-Schmidt. Z zawodu jestem śpiewaczką operową i pianistką. Szkołę Muzyczną ukończyłam w Lublinie, Akademię Muzyczną w Krakowie i Konserwatorium we Włoszech. Jestem osobą niewidomą. Do mojego braku wzroku przyczynili się lekarze przez nadmiar tlenu w inkubatorze.
Nigdy nie byłam w szkole dla niewidomych, bo moi rodzice zawsze uważali, że brak wzroku nie powinien wykluczać osób z normalnego życia i realizacji marzeń. Moja mama jest profesorem psychologii rehabilitacyjnej i pracuje naukowo na uniwersytecie. Moj ojciec jest inżynierem elektronikiem. Mam również widzącego brata bliźniaka. Rodzice zawsze rozumieli potrzebę kształcenia się i zachęcali mnie i brata, abyśmy zdobywali wiedze w różnych dziedzinach. Mówili zawsze, że pieniądze są majątkiem, który może zginąć, ale wiedza, którą człowiek za młodu posiądzie jest wartością trwałą, której nikt nigdy nie odbierze.
Początki mojej nauki nie były łatwe. W Polsce z lat 70 i 80 XX wieku nie było zwyczaju, aby dzieci niepełnosprawne chodziły do szkoły z pełnosprawnymi. Zawsze chciałam robić to co mój brat bliźniak. On oczywiście nie miał problemów z pójściem do szkoły ogólnokształcąco-muzycznej. Przyjęli go bez problemu już od pierwszej klasy, bo widział. Gdy ja również chciałam pójść do tej szkoły, moi rodzice od razu usłyszeli, ze sobie nie poradzę. Gdy miałam 10 lat, postanowili jeszcze raz spróbować. W tym celu już od siódmego roku życia musiałam grać na fortepianie, wykonując program, który mój brat wykonywał w szkole muzycznej. Przygotowywała mnie do tego mama, która również skończyła szkołę muzyczną w klasie fortepianu, wiec nie miała problemu z uczeniem mnie na pamięć tego, co mój brat czytał z nut. W ten sposób przez pierwsze 2 lata zostałam przygotowana przez mamę do egzaminu od razu do 3-ciej klasy szkoły muzycznej. Oczywiście w tym samym czasie chodziłam do szkoły podstawowej, nie muzycznej. To co moi widzący rówieśnicy pisali w klasie, musiałam jeszcze raz przepisać w domu alfabetem Braille’a. Mama dyktowała mi z zeszytów pożyczonych lub skopiowanych od kolegów z mojej klasy to, co oni pisali na lekcjach. Alfabetu Braille’a nauczyła się specjalnie dla mnie, żeby potem mnie go nauczyć. Pracy miałam bardzo dużo i mało czasu na odpoczynek, bo gdy inne dzieci odpoczywały w domu po szkole, ja musiałam przepisywać notatki z lekcji, a potem jeszcze odrabiać zadania domowe.
Nauczyciele nie zawsze byli wyrozumiali. Mimo, ze nauczyłam się pisać ręcznie, żeby mogli czytać odrobione przeze mnie zadania, dostawałam negatywne oceny za nieczytelne pismo. Wiedzieli, ze dla mnie pisanie długopisem było ogromnym wysiłkiem, bo nie mogłam kontrolować tego, co pisze, ale zdawali się tego nie doceniać.
Mimo wszystkich trudności, znalazłam czas i ochotę, aby zdać egzamin do 3-ciej klasy szkoły ogólnokształcąco-muzycznej. Zdałam pozytywnie, wiec od 10-tego roku życia uczęszczałam z bratem do tej samej szkoły. Było jeszcze trudniej, bo oprócz zwykłych lekcji musiałam też uczyć się na pamięć tego co inni mogli czytać z nut. Istnieje oczywiście zapis nutowy Braille’a, ale nie można równocześnie grać i czytać. Potem stopniowo dochodziły inne przedmioty muzyczne, jak historia muzyki, kształcenie słuchu itd..
Przez cały okres szkolny przepisywałam w domu to co inni pisali na lekcjach, walczyłam z brakiem wyrozumiałości ze strony niektórych nauczycieli, brakiem czasu na sen i rozrywki. Co parę dni słyszałam od pedagogów szkolnych, ze nie dam sobie rady i prędzej czy później będę musiała opuścić szkołę muzyczną, bo jest ona za trudna dla osób niewidomych. Mimo to nie poddałam się i dzięki wytrwałości mojej, brata i rodziców zawsze zwyciężałam tę walkę uporem w dążeniu do celu.
Gdy miałam 12 lat, mimo ciągłego braku czasu, zapragnęłam uczyć się języka włoskiego, bo głęboko wierzyłam, że w przyszłości granice Polski otworzą się, a ja po studiach fortepianu pojadę do Włoch, aby tam studiować mój wymarzony „od małego” śpiew. Pojawił się kolejny problem: książki do włoskiego. W alfabecie Braille’a istniały podręczniki do rosyjskiego, który za mojego dzieciństwa był językiem obowiązkowym, angielskiego i czasem francuskiego. O włoskim mało kto myślał, tym bardziej ze nie można było podróżować, wiec książek do nauki tego języka prawie w ogóle nie można było kupić, a co dopiero w alfabecie Braille’a! Poczułam się wtedy naprawdę bezsilna. I właśnie wtedy odkryłam siłę modlitwy. Rozmawiałam z Bogiem bardzo długo, prosząc go o rozwiązanie tego problemu. Przecież wiadomo było, że sama nie nauczę się włoskiego, gdy nie mogę czytać. Potrafiłam modlić się nawet 3 godziny. Mówiłam wtedy z płaczem: „Boże wszechmogący, Ty, który pamiętasz o wszystkich twoich stworzeniach, nawet tych najmniejszych, jak mógłbyś zapomnieć o mnie i mnie nie wysłuchać!? Proszę Cię więc z całego serca. Daj mi siłę i jakikolwiek pomysł, jak mam zacząć naukę włoskiego? W przyszłości chcę śpiewać. Wiem, ze mój brak wzroku utrudni mi mój wymarzony wyjazd do Włoch w celu kształcenia głosu. Ale wiem też, że dla Ciebie nie ma rzeczy niemożliwych. Ty dałeś swojego Syna, żeby przez swoje cierpienie nas zbawił. Wierzę, że Ty nie chcesz, żebym ja cierpiała, bo ty stworzyłeś ludzi, żeby realizowali się i byli szczęśliwi. Wierzę, że mi pomożesz“!
I po paru dniach Bóg dal mi pomysł. Przecież to było takie proste! Że też ja o tym wcześniej nie pomyślałam! Postanowiłam, że gdy rodzice kupią mi jakikolwiek podręcznik do włoskiego w czarnym druku i płytę lub kasetę z lekcjami włoskiego, znajdę za wszelka cenę czas, żeby przepisywać stopniowo podręcznik alfabetem Braille’a. W ten sposób pod dyktando brata, rodziców, a czasem babci, przepisywałam codziennie parę stron książki. W wakacje letnie postanowiłam przesłuchać kasety i płyty z lekcjami włoskiego.
Byłam z siebie dumna. Nie szkoda mi było letnich wakacji na naukę ulubionego języka, posługując się płytami, kasetami i przepisanym przeze mnie podręcznikiem. Rosyjskiego i angielskiego uczyłam się w szkole i oprócz tego francuskiego prywatnie, ale włoski był dla mnie zawsze najpiękniejszym językiem świata, bo był śpiewny, a ja chciałam być nie tylko pianistką, ale także śpiewaczką. Nie żałowałam nawet nocy na naukę tego melodyjnego moim zdaniem języka. Często uczyłam się, czytając przepisane na alfabet Braille’a strony. Prawie zawsze kończyłam naukę o 5-tej nad ranem. Spałam godzinę, a potem o siódmej pobudka do szkoły.
Dzisiaj sama nie wiem, skąd miałam siłę na to wszystko. Bez Boga chyba już dawno bym się poddała, a ja nawet nie byłam zmęczona po nie przespanych nocach. Faktem jest, że nauka włoskiego przyniosła mi różne propozycje pracy jako tłumacz. Takie propozycje trafiały mi się już od 17-go roku życia.
Po maturze chciałam jak mój brat kontynuować studia fortepianu na Akademii Muzycznej w Krakowie. I znów usłyszałam z ust dziekana słynne zdanie: „Pani nie da sobie rady“. Powiedziano mi również, ze nawet jeśli najlepiej zdam egzamin wstępny, nie przyjmą mnie, jeśli nie znajdzie się profesor na tyle odważny, żeby mnie uczyć. Profesor się znalazł i wykładowcy szybko przekonali się, że nie tylko daję sobie radę, ale jeszcze do tego zaliczam i zdaje egzaminy na najlepszych ocenach. Wreszcie w wieku 25-u lat otrzymałam dyplom magistra sztuki w zakresie fortepianu i pedagogiki instrumentalnej.
Jednak Akademia Muzyczna w Krakowie mi nie wystarczyła. Postanowiłam zrealizować swoje największe marzenie – Mediolan, śpiew barokowy i operowy. Na Akademii Muzycznej w Krakowie istniały studia wokalne i bardzo chciałam je realizować równolegle ze studiami fortepianu, aby już zacząć moje kształcenie wokalne w Polsce. Gdy na 3-cim roku studiów fortepianu udałam się do kierownika sekcji studiów wokalnych, usłyszałam: „Nie, proszę pani. To nie możliwe. Fortepian, to może jeszcze. Ale śpiew operowy przy braku wzroku?! Jak pani sobie to wyobraża?! Przecież pani sobie nie poradzi na scenie”! Mimo moich wyjaśnień i zapewnień, że przecież istnieje możliwość recitali wokalnych i nie koniecznie musze udzielać się na scenie operowej, kierownik sekcji stwierdził twardo, ze nie ma mowy.
Wtedy po raz pierwszy poczułam się, jak osoba gorszej kategorii. Słyszałam już wiele razy w życiu, z czym to ja sobie nie poradzę, ale śpiew był moim ogromnym pragnieniem od dzieciństwa. I znów zaczęłam prosić Boga o pomoc.
Nie poddałam się. Po ukończeniu studiów fortepianu z najlepszymi wynikami postanowiłam szukać kontaktów z konserwatoriami we Włoszech. Było trudno. O komputerze przystosowanym dla niewidomych nie było jeszcze mowy, więc dostęp do Internetu był dla mnie niemożliwy. Pomógł mi w tym tata. Szukał dla mnie różnych adresów w Internecie i dzięki niemu oraz moim znajomym udało mi się nawiązać kontakt z Międzynarodową Akademią Muzyczną w Mediolanie, aby tam studiować śpiew barokowy.
Tam odpoczęłam psychicznie. Nikt mnie nie pytał czy sobie dam radę, bo integracja osób niepełnosprawnych istnieje we Włoszech od lat 70-tych XX wieku. Zaczął się za to szereg innych problemów. Kiedy w 1999 roku zaczęłam studia w Mediolanie, Polska nie była jeszcze w Unii Europejskiej, więc przez 3 miesiące przed wyjazdem borykałam się z brakiem dokumentów, jakie musiałam dostarczyć Ambasadzie włoskiej, żeby w ogóle móc wyjechać do Włoch na studia. Problemy z dostarczeniem właściwych dokumentów były kolosalne, a ja przy braku wzroku przecież nie byłam w stanie sama kursować między Krakowem, a Ambasadą Włoską w Warszawie i wypełniać stosów papierów. Rodzice wozili mnie prawie co tydzień do Ambasady. Gdy brak potrzebnych dokumentów ciągle się powiększał, przekonywali mnie, żebym dala sobie spokój, bo nie uda nam się ich zgromadzić. Gdy jednak się udało, wreszcie wyjechałam do wymarzonego Mediolanu. Rodzice zawieźli mnie tam i pomogli w rozpakowaniu walizek. Byłam im wdzięczna, że uwierzyli w moje siły.
Po rozpakowaniu walizek dowiedziałam się, ze pokój, który znalazłam dzięki różnym kontaktom był droższy od ustalonej ceny. Poza tym powiedziano mi, że po paru tygodniach muszę się stamtąd wyprowadzić. Byłam załamana. Jak to?! Przecież obiecano mi, że będę mogła mieszkać tam przez cały rok i szukać spokojnie jakiegoś lokum na następne lata studiów!
Rodzice byli ze mną jeszcze przez tydzień i wspólnie szukaliśmy miejsca, w którym mogłabym zamieszkać przynajmniej na rok. Nie widząc nie mogłam sobie pozwolić na ciągłe szukanie nowego mieszkania lub pokoju, bo z każdego nowego miejsca musiałabym na nowo uczyć się na pamięć drogi z nowego lokum na Akademię Muzyczną.
Nie udało się. Po tygodniu bezskutecznego szukania wróciłam z rodzicami do Polski. Wprawdzie dostałam się na Międzynarodową Akademię Muzyczną w Mediolanie, ale bez możliwości zamieszkania nie mogłam podjąć studiów, bo przy braku wzroku trudno mi było tułać się z jednego miejsca do drugiego. Pomyślałam, że to już koniec. Modliłam się, żeby Bóg odebrał mi glos, bo wtedy będzie mi łatwiej zapomnieć, że kiedykolwiek pragnęłam śpiewać. W przypływie rozpaczy poprosiłam tatę, żeby nauczył mnie palić papierosy, to wtedy szybciej stracę glos. Gdy tata to usłyszał, przestał już przekonywać mnie wspólnie z mamą, że moje marzenia o śpiewie są daremne, bo nic w tym kierunku się nie udało i nie uda zrobić. Wtedy postanowił jeszcze raz poszukać w Internecie jakiegoś mieszkania.
Po miesiącu szukania znalazł się dla mnie pokój. Rodzice znów zawieźli mnie do Mediolanu. Byłam wreszcie szczęśliwa.
Zaczęłam studia wokalne w Italii. Gdy rodzice wrócili do Polski, musiałam sobie radzić sama, a to nie było łatwe. Byłam zadowolona, ale bardzo zmęczona wcześniejszymi niepowodzeniami. Miałam to, czego pragnęłam, ale wiedziałam, że ze wszystkimi problemami będę teraz sama. Nie miałam jeszcze żadnych znajomych ani w Mediolanie, ani w całych Włoszech, więc nie mogłam liczyć na pomoc w znalezieniu pracy, zaprowadzeniu mnie na zakupy i nauczeniu mnie drogi z miejsca zamieszkania na Akademię Muzyczną.
Przez 3 pierwsze miesiące pobytu w Italii dochodziłam do siebie i zbierałam siły na dalsza walkę. Trudności piętrzyły się, ale to nic. Chciałam tu być i moim celem było skończeniu studiów śpiewu barokowego w Mediolanie. O prace tez nie było łatwo, a ja miałam ambicje sama na siebie zarabiać. Uważałam, ze w wieku 25 lat nie mogłam prosić rodziców o pomoc finansowa, żeby opłacić studia i pokój. I tak byłam im wdzięczna, ze dopóki się nie usamodzielniłam, przysyłali mi pieniądze. Zawsze uważałam i nadal uważam, ze mam wspaniałych rodziców, którzy rozumieją moje nieustanne pragnienie zdobywania wiedzy. Przez parę pierwszych miesięcy mój codzienny obiad składał się z jednego osolonego ziemniaka, ugotowanego w wodzie. Specjalnie wydzielałam sobie jedzenie, aby nie prosić rodziców o więcej pieniędzy. Oczywiście, gdyby wiedzieli czym się żywiłam, chętnie by mi pomogli finansowo, ale ja tego nie chciałam. Gdy czasem moi nowi znajomi dowiadywali się co jem, byli przerażeni. Ja jednak nie czułam się głodna. Powiedziałam sobie, że to ma mi wystarczyć, no i wystarczało. W ten sposób nauczyłam się oszczędzać i ćwiczyłam siłę woli. Jednak gdy czasem w sobotę lub niedzielę ktoś zaprosił mnie na pizzę, było to dla mnie ogromne święto – wreszcie mogłam zjeść więcej i mniej monotonnie niż zwykle!
Do 2004 roku nie mogłam znaleźć oficjalnego zatrudnienia, bo nie będąc z kraju Unii Europejskiej nie miałam prawa do pracy, skoro miałam pozwolenie tylko na studia. Jednak po upływie pół roku udało mi się znaleźć pierwszego prywatnego ucznia fortepianu, a potem co raz więcej. Wreszcie mogłam się jako tako samodzielnie utrzymać z zarobionych pieniędzy. W 2004 roku zaczęłam oficjalnie pracować jako muzyk i sześciojęzyczny przewodnik po jednej z mediolańskich wystaw.
Po dwóch latach pobytu w Mediolanie, moje zarobki pozwoliły mi na samodzielne wynajęcie małego mieszkania, w którym mieszkałam 12 lat, przeżywając w nim troski i radości codziennego życia. W tym czasie poznałam wielu ciekawych ludzi, z którymi się zaprzyjaźniłam i dzięki którym nauczyłam się trafiać z mieszkania na Akademię Muzyczną i do pracy. Wreszcie nie musiałam już prosić wolontariuszy o pomoc w dojechaniu na studia, ani wydawać pieniędzy na taksówki, które zawoziły mnie do miejsc, w których byłam zatrudniona.
W 2002 roku ukończyłam studia śpiewu barokowego na Międzynarodowej Akademii Muzycznej w Mediolanie. Jednak te studia nie były 5-letnie, jak normalne i nie dawały żadnego dyplomu uznawanego na świecie. W celu uzyskania uznawanego dyplomu z wokalistyki chciałam kształcić się dalej. Zdałam egzamin wstępny na studia śpiewu operowego w mediolańskim Konserwatorium. Okazało się jednak, ze nie mogę być przyjęta, ze względu na brak miejsc dla obywateli, którzy nie należą do krajów Unii Europejskiej. Po raz kolejny poczułam się poniżona, upokorzona i bezużyteczna. Tym razem nie z powodu braku wzroku, jak to bywało wcześniej, ale z powodu mojej narodowości i nie zawsze przychylnej polityki. Wtedy zaczęłam prosić Boga, żeby oddalił ode mnie te pustkę. Chciałam cos robić! Komuś pomagać! W Konserwatorium powiedziano mi, że gdy przypadkiem znajdzie się jakieś miejsce na studia dla mnie, nawet w innym włoskim mieście, poinformują mnie. Wiedziałam, ze to nie będzie łatwe. Mediolan stal się dla mnie przyjazny. Miałam tu dużo przyjaciół i znajomych. Znałam parę tras na pamięć, wiec mogłam samodzielnie się poruszać. Teraz muszę znów szukać mieszkania w innym mieście? Znów wszystko od początku?… Nie miałam już siły, ale wierzyłam, ze modlitwa mi pomoże. Chciałam, żeby Bóg pomógł mi przeczekać dni, może miesiące, może dłużej, póki nie znajdzie się miejsce w jakimś Konserwatorium. Teraz mogłam być przyjęta wszędzie bez kolejnego egzaminu wstępnego, bo już go zdałam w Mediolanie. Chodziło tylko o to, aby zwolniło się miejsce dla członków obywateli „nieunijnych”. Wiedziałam, że to czekanie może trwać długo. Modliłam się tylko, żeby nie trwało latami, bo przecież nie mogę całego życia spędzić jako studentka – nie chciałam tego!
I tak mijały dni i tygodnie. Czułam się co raz bardziej zagubiona, bezużyteczna, nikomu niepotrzebna i nie pomocna. To uczucie było okropne. Zwątpiłam, że tym razem Bóg mi pomoże. Czekanie było dla mnie czymś najgorszym, tym bardziej, ze nie miałam pewności, czy i kiedy gdzieś mnie przyjmą i czy poradzę sobie w nowym, może bardzo oddalonym od Mediolanu mieście.
Pewnego dnia, gdy bezsilnie czekałam w napięciu na jakąś decyzje ze strony władz konserwatoryjnych, poznałam na spotkaniu polonijnym bardzo ciekawą osobę o wielu zainteresowaniach – pielęgniarkę pochodzącą z dawnych ziem polskich, które obecnie znajdują się na Ukrainie. Dowiedziałam się, że pracowała we Włoszech, ale od paru dni straciła pracę i nie ma z czego opłacić wynajmowanego w Mediolanie pokoju. Nie znałam jej wcale, ale jakaś siła kazała mi jej zaufać. Osoba ta zdała sobie sprawę, że mi często jest trudniej, niż jej, bo nie widzę i odprowadziła mnie z miejsca spotkania do domu, abym nie musiała wracać sama. Po paru dniach zaprzyjaźniłyśmy się i była moim gościem, póki nie znalazła pracy. Ja pomagałam jej w tłumaczeniu różnych dokumentów na włoski, a ona pomagała mi w pracach domowych. Dzięki niej czekanie na kolejne studia nie dłużyło się mi tak bardzo, bo nie byłam w domu sama.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że to Bóg mi ją zesłał, żebym w długim oczekiwaniu na decyzje Konserwatorium poczuła się użyteczna. A więc On mnie wysłuchał i tym razem! Każdego dnia dziękowałam mu za nowa przyjaciółkę, z którą mam kontakt do dzisiaj i zawsze mogę na nią liczyć.
Po miesiącu zadzwonił telefon. Przyjęli mnie! I tak zaczęłam studia śpiewu operowego w Konserwatorium w Pavii, oddalonej ok. 30 km od Mediolanu. Do Konserwatorium musiałam dojeżdżać pociągiem i wieczorami wracałam do Mediolanu. Nie było łatwo, ale dzięki serwisowi kolejowemu dla inwalidów i przyjaciołom mogłam pokonać tę podróż. Pracownicy serwisu kolejowego pomagali mi dojść do właściwego peronu i pociągu w Mediolanie i odbierali mnie na stacji w Pavii, prowadząc od pociągu do wyjścia ze stacji. Przyjaciele nauczyli mnie drogi od stacji w Pavii do Konserwatorium. Z mieszkania na stacje w Mediolanie dojeżdżałam taksówką, ponieważ mediolańska stacja jest bardzo rozległa i nie poradziłabym sobie ze znalezieniem właściwego wejścia.
Studia trwały 5 lat, ale ponieważ miałam już dyplom jako pianistka i nie byłam już początkującą studentką, władze Konserwatorium zaproponowały mi, abym moje kształcenie wokalne ukończyła w krótszym terminie. I w ten sposób po trzech latach otrzymałam dyplom jako wokalistka.
W Mediolanie przeżyłam 14 lat. Tam spełniły się wszystkie moje marzenia związane z zawodem i nauką samodzielności. Kochałam Włochy za to co mi dały. Byłam sama, ale nigdy nie samotna. Miałam wielu przyjaciół. Mogłam tylko dziękować Bogu za tak piękne przeżycia – w Italii odnalazłam siebie. Jedyne, czego mi brakowało, to znaleźć kochającego człowieka i założyć z nim rodzinę. Niestety we Włoszech przeżyłam tylko bardzo nie udane historie miłosne. Mimo to, nie traciłam nadziei, ze któregoś dnia poznam wreszcie mężczyznę mojego życia.
No i poznałam. Wprawdzie nie we Włoszech, jak oczekiwałam, ale podczas mojego 9-dniowego wypoczynku w Hamburgu. Andreas jest Niemcem i pracuje jako inżynier w Volkswagenie – jest widzący. Szybko zaprzyjaźniliśmy się i odwiedzaliśmy się wzajemnie. Andreas brał urlop i przylatywał na parę dni do Mediolanu, a ja gdy tylko mogłam, chętnie odwiedzałam go w Wolfsburgu – jego rodzinnym mieście. Samodzielne podróże do Wolfsburga nie były łatwe, ale dzięki przyjaciołom, obsłudze lotniska i wolontariuszom Związku Niewidomych zawsze udawało mi się je pokonać. Po trzech latach pobraliśmy się.
Choć resztę mojego życia miałam zamiar spędzić we Włoszech, stało się inaczej. Dzisiaj mieszkam w Niemczech. Musiałam zacząć wszystko od początku – nowe trasy na pamięć, szukanie pracy i doskonalenie języka niemieckiego, którego uczyłam się tylko przez 2 lata na Akademii Muzycznej w Krakowie. Wiem jednak, ze z jakimikolwiek kłopotami nie jestem już sama. Mam dobrego i kochającego męża, który stara się wszystkie trudności rozwiązać i zawsze się mu to udaje. Wspieramy się wzajemnie i nie wyobrażamy sobie życia bez siebie.
Po przeczytaniu mojego opowiadania zapytasz na pewno, po co zmagałam się ze wszystkimi trudnościami? Dlaczego nie postąpiłam, jak większość osób niewidomych, które skończyły szkoły dla niewidomych i znalazły prace na centrali telefonicznej lub jako masażyści? I gdzie w tej całej historii był Bóg?
Prawie wszystkie doktryny religijne uczą, że Bóg powołuje do cierpienia, aby przez to nas zbawić i w ten sposób okazuje nam miłość. Nic więc dziwnego, że wiele osób z inwalidztwem odchodzi od wiary, zadając sobie i światu pytanie: „Po co mi taki Bóg, który każe mi cierpieć? Gdzie jest jego miłość i dobroć, skoro cale życie mam cierpieć i ponosić konsekwencje mojej niepełnosprawności”? W świetle takiego nauczania ze strony różnych kościołów takie pytania są bardzo sensowne i słuszne. Jednak w żadnym fragmencie Biblii nie jest napisane, ze Bóg powołał ludzi do cierpienia. Istotnie, taki Bóg nie byłby Bogiem dobra, ani miłości, lecz uosobieniem zła i nienawiści.
Moja historia pokazuje, że nie brakuje mi trudności w życiu. Za moją niepełnosprawność nie jest odpowiedzialny Bóg, ale niekompetentni lekarze. Zapytasz więc: „Skoro Bóg cię kocha, to dlaczego pozwolił na tak ogromny błąd lekarzy? Dlaczego nie zapobiegł twojemu inwalidztwu”? Może powtórzysz za wieloma duchownymi: „Oczywiście. Bóg zabrał ci wzrok, ale za to dal ci inne talenty: zdolność gry na fortepianie i głos”. Na takie stwierdzenie duchownych reaguje zwykle krótkimi pytaniami: „Czy ksiądz uważa, ze Bóg pracuje na targu? Czy jest aż tak interesowny, ze odbierając nam jedną rzecz daje nam w zamian coś innego”?
Z pewnością gdybym nie miała inwalidztwa, moje życie byłoby łatwiejsze. Ale czy piękniejsze? Może nie potrafiłabym docenić tego co posiadam i jak wielu ludzi widziałabym tylko jego negatywne strony? Może będąc pełnosprawna nie dostrzegałabym, że są wokół mnie ludzie, którzy pragną komuś pomagać i w ten sposób czuć się potrzebni? Może mając łatwiejsze życie, nie nauczyłabym się nigdy pokonywać jakichkolwiek niepowodzeń? Może nie miałabym tak wspaniałych rodziców i brata, którzy dzięki mojemu inwalidztwu nauczyli się rozumieć potrzebę pomocy i konkretnej miłości, objawiającej się nie tylko czułymi słowami, ale przede wszystkim czynami? Może nie lubiłabym uczyć innych? Dzisiaj wiem, że jako nauczyciel śpiewu i fortepianu muszę dowartościowywać swoich uczniów, dając im to, czego długo nie odnalazłam w sobie, dzięki zamkniętym umysłom moich pedagogów – pewność siebie. Uważam, że całe moje życie jest naznaczone istnieniem Boga, bo to właśnie On dał mi siłę, aby pokonać aż tyle trudności, które po ludzku wydawały się nie do przeskoczenia.
Może powtórzysz pytanie wielu spotkanych przeze mnie osób: „Gdybyś miała do wyboru widzieć, ale nie śpiewać, lub śpiewać, ale nie widzieć, to co byś wybrała”? Moj wybór jest prosty: wolę śpiewać, ale nie widzieć. Dlaczego? Codziennie spotykam wielu ludzi, którzy z pozoru mają wszystko: wspaniałe zdrowie, bardzo dobrze płatną pracę i kochającą rodzinę. Mimo to otwarcie mówią, że nie są szczęśliwi, bo ciągle czegoś szukają. Na moje pytanie, czego szukają, odpowiadają zwykle „Nie wiem”. Nie moim zadaniem jest oceniać, czy ci ludzie mieli może zbyt łatwe życie lub zbyt łatwo otrzymali to co mają. Może po prostu przez całe swoje życie szukają najważniejszej rzeczy, którą często tak trudno odnaleźć: siebie.
Ja, dzięki moim trudnościom nauczyłam się doceniać to co mam. Nie znaczy to jednak, ze spoczęłam na laurach i do niczego więcej nie dążę. Codziennie staram się doskonalić w moim zawodzie i w byciu coraz lepszym człowiekiem, abym mogła dawać z siebie to co najlepsze.
Po latach walki z trudnościami codziennego życia mogę śmiało i z dumą powiedzieć, że odnalazłam siebie, której tak długo szukałam. Ja, to mój wymarzony zawód śpiewaczki; ja, to osoba dająca koncerty fortepianowe lub wokalne; ja, to nauczyciel fortepianu i śpiewu uwielbiający przekazywać innym swoje doświadczenie zawodowe; ja, to uśmiechnięty i zadowolony z życia człowiek; ja, to kochająca i kochana żona.
Jednak, żeby być sobą, musiałam przebyć długą i krętą drogę mojego istnienia, zmagając się z własnym inwalidztwem i z zamkniętymi umysłami pedagogów. Zawsze gdy moje możliwości przezwyciężania barier kończyły się, odnajdywałam nagle niezwykłą siłę w ludziach, którzy mi pomagali lub we mnie samej i przeskakiwałam kolejne stopnie niepowodzeń. I właśnie w tej nadprzyrodzonej sile widziałam i widzę istnienie Boga
Alina Konarska-Schmidt
Alinę poznałam w Liceum Muzycznym w Lublinie, do którego obie uczęszczałyśmy. Znając jej historię poprosiłam, by zechciała się nią podzielić z innymi. Specjalnie dla nas napisała refleksje nad swoim życiem i udziałem Boga w tym życiu, z serca jej za to dziękuję! s. Celina